Niemal rok temu podjąłem decyzję o posiadaniu tylko jednego komputera – z jednej strony wiązało się to z pewnymi wyrzeczeniami i zmianą przyzwyczajeń, ale z drugiej; zapewniło komfort „niemartwienia się” o to, gdzie znajdują się szukane dane (zawsze były „na tym drugim komputerze”), bez konieczności myślenia o synchronizacji i wspierania się rozwiązaniami firm trzecich. Zdążyłem się więc już odzwyczaić od posiadania laptopa. Gdy więc – dzięki splotowi wydarzeń, w który i tak byście nie uwierzyli – pojawił się u mnie 13-calowy MacBook Pro z ekranem Retina, było to dla mnie podwójnie przyjemne doświadczenie. Ale wróćmy do początku.

Po odebraniu przesyłki od kuriera byłem zwyczajnie niepocieszony aktualną porą roku – jak nietrudno się domyślić, zawartość paczki zdążyła porządnie zmarznąć w ciągu całej nocy spędzonej w raczej nieprzyjemnych warunkach. Chcąc nie chcąc, musiałem więc dać jej odpocząć i rozgrzać się, kiedy – naturalnie – część mnie chciała jak najszybciej wyciągnąć komputer z kartonu i włączyć go, żeby na własne oczy ujrzeć ten nieomal legendarny już ekran. Trenując silną wolę, wróciłem jednak do swoich zadań i otworzyłem go dopiero kilka godzin później.

Warto było czekać, mówię Wam. Kilka lat temu, gdy jeszcze używałem iBooka G3, sprowadzałem znajomemu ze Szwecji 12-calowego PowerBooka G4, który mnie wówczas zauroczył. W tamtych czasach stosunek mocy tego komputera do jego wielkości, robił wrażenie na każdym, bez wyjątku. Do tego dochodził jeszcze jego wygląd; jakość wykonania, kształty, proporcje – pamiętam, że patrzyłem na niego oniemiały. Nie wyobrażałem sobie wówczas, że w kwestii komputerów przenośnych można pójść dalej. Potem pojawiły się MacBooki Pro, które nie oferowały następcy 12-tki, mimo że zachowały formę poprzednika. Niedługo potem w ofercie znalazł się 13-calowy, plastikowy MacBook, ale – wiedzieliśmy to wszyscy – to nie było to. Gdy pod koniec 2008 roku, Apple zaprezentowało aluminiowego MacBooka (który kilka miesięcy później został przemianowany na MacBooka Pro), wiele mówiło się o tym, że to on może być godnym następcą uwielbianego przez wielu PowerBooka. Tak się jednak nie stało. Model ten stał się ogromnie popularny (ze względu na swoją cenę i uniwersalność), ale nie szła za nim sława wcześniejszej 12-tki. Podobnie sytuacja wyglądała z MacBookiem Air, którego wygląd i rozmiar robiły oszałamiające wrażenie, ale który w początkowej fazie był komputerem – wybaczcie wyrażenie – niepełnosprawnym. Mały i bardzo wolny dysk, niedużo pamięci RAM i bardzo wysoka cena skutecznie odstraszały tłumy, jakie miały się po niego ustawiać w kolejce. Z czasem model ten ewoluował i obecnie, zarówno 13-, jak i 11-calowe wersje to znakomite komputery, którymi zachwycałem się w ubiegłym roku. Piszę o tym wszystkim dlatego, że wyjęcie najnowszego MacBooka Pro z ekranem Retina z pudełka przypomniało mi właśnie wspomnianego PowerBooka G4. Zrobił on na mnie dokładnie takie samo wrażenie, jak tamten maluch kilka lat wcześniej.

Okazał się być lżejszy niż przypuszczałem. Dość dobrze znam wagę poprzedniego modelu, którego na co dzień używa moja Żona, od którego nowy model jest lżejszy aż o ponad 400 gramów (waży 1,62 kg). Tak naprawdę dopiero teraz, gdy to napisłem, zdałem sobie sprawę z tego faktu. 1,62 kg. Rozwój technologii prawdopodobnie nigdy nie przestanie mnie zdumiewać.

Jeśli jednak te 400 gramów nie robią wrażenia, użyję innego porówniania. Drogi czytelniku, czy trzymałeś kiedyś w ręce 13-calowego MacBooka Air? Idę o zakład, że jego waga zrobiła na Tobie wrażenie. Nowy MacBook Pro waży tylko 276 gramów więcej.
Innymi słowy; MacBook Pro z ekranem Retina jest lekki.
Jeszcze większe wrażenie niż jego waga, zrobił na mnie jego wygląd. W porównaniu do 15-calowej wersji, wydaje się być bardziej proporcjonalny, bardziej zwarty i przez to jeszcze sztywniejszy. Do jakości wykonania nie można mieć żadnych zastrzeżeń i przyzna to każdy, nawet ten, który – delikatnie mówiąc – nie jest zwolennikiem produktów marki Apple. Sprawdziłem.

Jest też cieńszy od poprzednika – znacznie. Żeby pokazać, jak bardzo, postawiłem je obok siebie i zrobiłem zdjęcie:

Jeśli więc posiadasz poprzedni model, spójrz na niego od boku i wyobraź sobie, że Retina sięga do mniej więcej połowy wysokości portów. Wystarczy tylko położyć dłonie na klawiaturze, żeby wywnioskować, że pisanie na o tyle niższym komputerze będzie znacznie wygodniejsze.

Po otwarciu, miałem także okazję porównać jak bardzo poprawiono błyszczącą powłokę ekranu, stawiając obok poprzedni model.

Owszem, różnica jest zauważalna, ale przyznaję, spodziewałem się większej poprawy. Postawienie obok MacBooka Pro z matową matrycą wyraźnie pokazuje, o ile nowa powłoka wciąż jest bliższa błyszczącej z poprzedniego modelu niż matowej.

Gdy obracałem go w dłoniach, przyglądając się wszystkim szczegółom, dotarło do mnie, że zdążył mnie do siebie przekonać jeszcze zanim go włączyłem. Bardzo szybko nadrobiłem więc tę zaległość. Przycisk na klawiaturze, charakterystyczny gong, szare tło i logo Apple. Tak wyraźne, jakby było fizyczną częścią tego ekranu. Jakby można było je z niego zdrapać. W chwilę potem, pojawia się tło Biurka, górny pasek i Dock. A wszystko jak malowane.

Włączam po kolei systemowe aplikacje, podziwiając to, jak gładkie są krawędzie znaków, jak płynne przejścia między kolorami (jest to szczególnie widoczne w przyciskach do minimalizowania/zamykania okna w Finderze, o ile nie zmieni się domyślnego „wyglądu” na grafitowy w preferencjach systemu, co w moim przypadku jest jedną z pierwszych czynności po uruchomieniu nowego komputera). Efekt wow, związany z tym ekranem jest jeszcze większy niż w przypadku iPhone'a czy iPada.

Niestety, choć matryca tego komputera ma natywną rozdzielczość 2560×1600 pikseli (jeśli te cyferki nic Ci nie mówią, to dodam, że taką samą rozdzielczość miał 30-calowy Apple Cinema Display oraz, że jest to o 11% więcej niż ma obecnie sprzedawany 27-calowy Apple Thunderbolt Display), to obszar roboczy nie zmienił się względem poprzedniego modelu. Jest to spowodowane tym, że niejako każdy piksel starego modelu jest teraz reprezentowany przez cztery piksele. Z jednej strony jest to zrozumiała decyzja, z drugiej jednak wierzyłem (jeszcze przed pojawieniem się 15-calowego MacBooka Pro z Retiną), że gdy Retina trafi do MacBooków, wielkość obszaru roboczego zostanie „podniesiona” o jeden poziom, tj. domyślną rozdzielczością 15-tki będzie 1680×1050 pikseli (tak, jak było w modelach „na zamówienie”), a 13-tka – 1440×900 pikseli (jak w MacBooku Air). Tak się jednak nie stało – z jakichś przyczyn (które najpewniej były związane z kosztem produkcji takiej matrycy), w procesie decyzyjnym wielkość obszaru roboczego nie była priorytetem. Nie jest to jednak duża strata, gdyż system oferuje zmianę wyświetlanej rozdzielczości – domyślnie do wyboru jest 1024×768 pikseli (które może być przydatne albo dla osób starszych albo podczas prezentacji z wykorzystaniem projektora), 1440×900 pikseli, a nawet 1680×1050 pikseli (to oznacza, że na ekranie mieści się tyle samo, ile na 20-calowym Apple Cinema Display). Gdy zmieniłem domyślną wartość po raz pierwszy, byłem bardzo zaskoczony, jak niewielka jest różnica w jakości wyświetlanych informacji względem obszaru 1280×800 pikseli. Gdy czytałem o tym wcześniej, wiele osób narzekało, że to już nie to, że to wygląda o tyle gorzej od Retiny, że jest to raczej opcja do awaryjnego wykorzystania. Sam mam jednak zupełnie różne odczucia – owszem, różnica jest zauważalna, krawędzie znaków już nie są tak gładkie, ale nadal, porównując to z normalnym ekranem, różnica jest kolosalna. Zarówno 1440×900, jak i 1680×1050 pikseli są znacznie bliższe Retiny niż tego, do czego przywykliśmy, patrząc przez lata na ekrany o znacznie niższej gęstości pikseli.

Na poniższym zrzucie widać nie tylko możliwe opcje, ale także błąd, występujący w polskiej wersji językowej systemu:

Zanim nowy MacBook Pro do mnie trafił, podejrzewałem, że to właśnie przy rozdzielczości 1440×900 pikseli będzie mi najwygodniej pracować. Okazało się jednak, że przy 1680×1050 pikseli wszystkie elementy nadal są czytelne, więc to właśnie na tym ustawieniu spędziłem najwięcej czasu z tym komputerem. Z ciekawości, ustawiłem też niedostępną z poziomu systemu, natywną rozdzielczość – tak wygląda 2560×1600 pikseli, choć fakt, że mieści się to na 13-calowym ekranie musicie już sobie sami wyobrazić:

Dodam, że nie jest to widok Mission Control – te okna są po prostu poukładane obok siebie.

Wielu recenzentów (tak bardzo nie pasuje mi słowo „recenzja” do opisu komputera, z drugiej jednak strony, widząc jak niewiele informacji o używaniu komputera w praktyce zawierają w nich autorzy takich „recenzji”, może to i lepiej, że nie pojawia się w nich słowo „test”) zaznaczało jednak, że zmiana rozdzielczości na wyższą wpływa negatywnie na płynność animacji i, tym samym, komfort obsługi komputera, nawet sam system o tym ostrzega. Jest to jednak kolejna informacja, którą muszę zdementować albo chociaż złagodzić. Owszem, różnica w płynności animacji – uruchamianie LaunchPada czy przejścia pomiędzy pełnoekranowymi aplikacjami – jest zauważalna. Ale jest niewielka. I zauważalna nie przez wszystkich (również sprawdziłem). Nie zamierzam zamieścić tutaj wartości z wbudowanego w oczy licznika klatek na sekundę, a jedynie zaznaczyć, że to, co przez innych nazywane jest „szarpaniem”, „lagowaniem”, a nawet czymś „nieużywalnym”, w rzeczywistości wcale takim nie jest. Nawet, jeśli nie jest to płynność z iMaka, to spokojnie mógłbym z tym żyć, nawet, mając w pamięci ile ten komputer kosztuje. Bo jeśli to niewielkie spowolnienie jest kosztem matrycy o takiej jakości, to chętnie bym go poniósł.

Co więcej, nawet podłączenie zewnętrznego monitora nie sprawia tu większego problemu – Lightroom uruchomione na dwóch ekranach pozwala na wygodnie pracować na tym komputerze. Być może właśnie dlatego moje odczucia są odmienne od tych, które pewnie znajdziecie w innych recenzjach tego komputera – przez te kilka dni, w których go miałem, sprawdzałem, jak on sprawdza się w pracy, a nie naciskałem bez przerwy F3 i F4 na klawiaturze, żeby sprawdzać płynność animacji.

Skoro jednak o pracy mowa, to czas najwyższy na informacje, dotyczące wydajności tej maszyny. Ze względu na fakt, że od ostatnich testów, jakie tu publikowałem sporo się zmieniło (nowy system, zaktualizowany HandBrake i Lightroom), wyniki znacznie różniły się od wcześniejszych (nawet, używając tych samych wersji aplikacji). Na potrzeby porównania, ponownie przetestowałem więc swojego mini (Macmini5,2) i Żony MacBooka Pro (Macbookpro8,1) – oba modele z ubiegłego roku – używając tych samych ustawień i aplikacji na wszystkich trzech komputerach.

Benchmarki

Choć od zawsze uważam, że benchmarki niewiele mówią o rzeczywistej wydajności komputera, to po wcześniejszych testach dostałem co najmniej kilkanaście maili o treści, którą mogę streścić mniej więcej w taki sposób: „skoro już masz ten komputer na biurku, to co Ci szkodzi uruchomić jeden czy drugi benchmark?”. Rzeczywiście, nic mi nie szkodzi, toteż uruchomiłem:

Cinebench:

Xbench:

Disk Speed Test:

Dysk jest tak samo szybki, jak najnowsze konstrukcje Samsunga czy OCZ.

Konwersja wideo

Zacznę od konwersji materiału 1080p i 720p do formatu iPhone'a i iPada za pomocą aplikacji HandBrake (między wersją 0.9.5, z jakiej korzystałem przy wcześniejszych testach a aktualną 0.9.8, nastąpiły spore różnice w presetach, więc radzę nie porównywać poniższych wyników z wcześniejszymi testami):

Następnie, za pomocą aplikacji Permute, dokonałem konwersji, trwającego równe półtorej godziny filmu, zapisanego w pliku .mkv 720p do formatu Apple TV3 (żeby móc go umieścić w bibliotece iTunes):

Import/eksport fotografii:

Standardowy test, polegający na imporcie i późniejszym eksporcie (do JPG z wyostrzeniem i do nieskompresowanego TIFF) 128 wcześniej obrobionych plików RAW wykonałem zarówno w Lightroom 3.6, jak i Lightroom 4.2. W tym drugim okazało się jednak, że nastąpiły jakieś spore zmiany, dotyczące wykorzystania wirtualnych rdzeni, przez co akcje wykonywane jako jeden proces, wykorzystują mniej niż 50% rzeczywistych możliwości procesora, co obrazuje poniższy zrzut ekranu, w którym widać użycie procesora przy imporcie (z generowaniem podglądów 1:1), najpierw w LR 3.6, a następnie LR 4.2:

Różnice w czasach są też widoczne między obiema wersjami aplikacji, a zestaw zdjęć jest, oczywiście, ten sam:

W obu przypadkach widać jednak podobne różnice między komputerami, więc łatwo wywnioskować z nich ich rzeczywistą wydajność.

Pomijam nawet fakt, że ten MacBook Pro, w podstawowej wersji, jest porównywalny do najmocniejszego mini z ubiegłego roku, bo po części było to do przewidzenia, a po części dlatego, że jest to zrozumiałe (biorąc pod uwagę fakt, że MacBook otrzymał już procesor z serii Ivy Bridge). Pomijam ten fakt także z innego powodu – to nie wydajność tego komputera okazała się być zaskoczeniem, a jego ...głośność.

Większość z nas (zwłaszcza posiadacze laptopów czy Maków mini) wiedzą doskonale, kiedy ich komputer robi coś „zasobożernego” – praca wentylatorów nie pozwala mieć co do tego żadnych wątpliwości. W przypadku mojego mini wygląda to tak, że wystarczy 30 sekund 100% obciążenia procesora, żeby wentylator rozkręcił się na tyle, by być słyszalnym (ok. 3000 obrotów na minutę). Po kolejnych dwóch minutach, gdy prędkość osiąga 5000 obrotów na minutę, mini słyszalny jest nawet w pomieszczeniu obok. Z ubiegłorocznym (i wcześniejszymi) MacBookiem pro jest zresztą podobnie. MacBook Pro z Retiną to jednak zupełnie inna historia. Gdy po raz pierwszy uruchomiłem testy z Lightroom, komputer leżał obok mnie, na sofie (nie do końca przyjazne środowisko dla komputera, pracującego na maksiumim swoich możliwości), mimo to przy takim obciążeniu:

tak wyglądał wykres prędkości obrotów wentylatorów (wykres prezentuje prawy, ale ich prędkości są zbliżone, przy czym lewy zawsze kręci się nieco wolniej):

Nie ma w tym jeszcze niczego nadzwyczajnego – po pewnym okresie ciągłego obciążenia, wentylatory przyspieszały – w tym przypadku do ~3800 obrotów. Zaskakujące jest natomiast to, że żeby usłyszeć te 3800 obrotów, trzeba znajdować się w cichym pomieszczeniu i niemal przyłożyć ucho do komputera.

Postanowiłem dokładniej się temu przyjrzeć. Postawiłem komputer na szklanym blacie stolika, pozwoliłem mu „wystygnąć” i wykonałem testy ponownie. Tak wyglądała godzina pracy procesora:

a tak wentylatora:

Nie przekroczył 2200 obrotów (!), co jest prędkością spoczynkową tych wentylatorów; nie są w stanie kręcić się wolnej. Pewnie nie muszę dodawać, że dzięki temu przez cały czas pozostawał on niesłyszalny. Jest to dla mnie tak ogromne zaskoczenie, że mam ochotę stawiać wykrzynik po każdym zdaniu. Postanowiłem go przycisnąć – uruchomiłem aplikację CPU Test i zadałem test – 4 instancje (tyle jest rdzeni, wliczając wirtualne), 100 powtórzeń, test big. Pierwsza godzina wyglądała tak:

Przez pierwsze 20% wentylatory pozostawały w stanie spoczynku, a następnie stopniowo przyspieszały, do wciąż niesłyszalnych ~3200 obrotów. Tak obciążonego, przetrzymałem go jeszcze półtorej godziny, w trakcie której prawie nic się nie zmieniło:

2,5 godziny pracy przy 100% wykorzystaniu procesora, a MacBooka nadal nie słychać.

Postanowiłem zaszaleć i urochomiłem 16 instancji tego samego testu (przez co procesor musi sobie je kolejkować, z racji faktu, że nie jest w stanie obsłużyć ich jednocześnie). Doszedł w ten sposób do ledwie słyszalnych 4000 obrotów, po czym obniżył tę wartość do ~3500 obrotów i działał tak przez kolejną godzinę. Stwierdziłem jednak, że to nadal za mało, więc przy działającym teście CPU Test, uruchomiłem Handbrake, załadowałem 4 GB plik wideo 1080p i włączyłem konwersję do iPada, a jednocześnie uruchomiłem testowy katalog Lightroom, z którego eksportowałem 4 partie po 32 nieskompresowane TIFFy – zobaczcie jakie to jest obciążenie dla komputera; Load Avg: 29.13? Spróbujcie obciążyć tak swój system:

Mój mini czy MacBook Pro pewnie by lewitował nad biurkiem albo roztopił się zupełnie, a MacBook Pro z Retiną? Owszem, odczuł dodatkowe obciążenie – przyspieszył prędkość wentylatora do ~4000 obrotów na minutę i utrzymywał ją na tym poziomie przez następne pół godziny:

Poddałem się.
Choć sam nie testowałem 15-calowej wersji MacBooka Pro z Retiną, wiem, że jej właściciele mogą tylko pomarzyć o takim zachowaniu.

Nijak nie byłem w stanie z kolei sprawdzić temperatur – wszystkie dostępne wówczas aplikacje (włącznie z iStat 2) nie obsługiwały czujników w Retinie, zakładając, że takie się w nim znajdują. Mimo to, mimo tych wszystkich testów, ani przez moment nie był on gorący. Nagrzewał się, zwłaszcza spód, ale z pewnością nie tak, jak poprzedni model.

Gdy zakończyłem testy, odłączyłem go od ładowarki i poużywałem go „normalnie” - zaimportowałem kilka zdjęć z aparatu, napisałem część tego tekstu, przejrzałem RSS, odpisałem na kilkanaście maili. Bateria wytrzymała mi prawie 7 godzin.

Żałuję, że nie miałem czasu poużywać go dłużej, żeby dowiedzieć się, jak sprawdziłby się w „warsztacie” fotografa (poza tym, że rzadziej trzeba by było przybliżać zdjęcie, żeby upewnić się czy jest odpowiednio ostre).

Konkluzja

13-calowy MacBook Pro z ekranem Retina to bardzo interesujący komputer – nie tylko jako produkt, ale także jako element oferty Apple. Wygląda on bowiem na komputer, kierowany do osób, gotowych na pewne kompromisy. W aktualnej ofercie Apple można bowiem znaleźć komputer:

  • lżejszy i bardziej mobilny (MacBook Air),

  • szybszy (bo czterordzeniowy i mogący mieć 16 GB pamięci RAM MacBook Pro Retina 15"),

  • tańszy (niewycofany 13-calowy MacBook Pro ze standardowym ekranem).

Wydaje się więc, że grupa docelowa jest dość wąska – osoby często podróżujące wybiorą Aira, profesjonaliści zdecydują się pewnie na większy model, a osoby z ograniczonem budżetem, pozostaną przy poprzedniej konstrukcji.

W mojej opinii, nowa 13-tka jest wymarzonym drugim komputerem, zwłaszcza takim, przeznaczonym do pisania. Gdybym miał ten komputer dla siebie – pisałbym znacznie częściej. I więcej. Nawet odpisywanie na maile przestało być odkładanym w czasie obowiązkiem. Zrobiłbym wiele, żeby częściej obcować z tak ładnym tekstem. Nie jest jednak tak, że odkąd poużywałem go przez kilka dni „nie mogę już patrzeć na inne ekrany” (mam wrażenie, że jest to najczęściej używany frazes w opisach tego komputera). Nic podobnego. Co więcej, uważam, że Retina jest tylko miłym, fajnym dodatkiem. Najczęściej, gdy decydujemy się na zakup nowego komputera, możemy powiedzieć „na nowym komputerze będę mógł zrobić X” czego, w domyśle, na starym komputerze zrobić nie mogliśmy lub robienie tego było niekomfortowe. W przypadku Retiny nie ma niczego takiego. To nie jest taki krok na przód, jakim była – dajmy na to – kolorowa telewizja, port USB czy twarde dyski, pozbawione talerzy, a wydaje mi się, że właśnie tak jest postrzegana w środowisku nerdów (czy wannabe-nerdów). Dobrze będzie mieć taki ekran, ale nie sądzę, żeby liczba osób, które zmienią swój ubiegłoroczny komputer na ten, wyposażony w ekran Retina, będzie znikoma – głównie dlatego, że sam ekran (poza możliwością ustawienia większego obszaru roboczego), nie niesie za sobą żadnej wymiernej korzyści. Kto nie wierzy, niech przyjrzy się danym sprzedaży iPada 2 po premierze nowego iPada z ekranem Retina (tego trzeciego). Albo niech chociażby wejdzie do Apple Store i porówna kolejki, stojące przed iPadem mini do tych, czekających na czwartą generację dużego iPada (który z technologicznego punktu widzenia, jest większym krokiem na przód).

Pozostaje też kwestia ceny, która pewnie jednak nie będzie przeszkodą dla tych, którzy chcą mieć namiastkę przyszłości na swoim biurku.