Poprzednia część tego tekstu poruszyła tematykę bardzo podstawowego sposobu zarządzania danymi, opartego na jednym dysku talerzowym wewnątrz komputera i jednym zewnętrznym (+ kolejnym na kopię zapasową). Sprawdza się ona w wielu, ale z pewnością nie we wszystkich zastosowaniach. Biorąc pod uwagę rozmiary plików (fotografii, filmów czy nawet dźwięku) w dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest zapełnić posiadaną przestrzeń dyskową. Z czasem dokupuje się więc kolejne dyski zewnętrzne, ale rozwiązanie to średnio się sprawdza na dłuższą metę.
Fabryka Pikseli nigdy nie miała aspiracji, by stać się jakimkolwiek poradnikiem. Istnieje jednak pewien temat, który przez długi czas uważałem za zbyt oczywisty, by o nim pisać, lecz rozmowy ze znajomymi czy korespondencja mailowa z czytelnikami udowodniły mi, że się mylę i, że temat dysków twardych i sposobów ich połączeń z komputerem kryje przed użytkownikami znacznie więcej tajemnic niż mógłbym przypuszczać. Zarówno w poniższym, jak i w kilku następnych tekstach, postaram się więc przybliżyć tę tematykę, być może obalić kilka mitów i udowodnić kilka mniej lub bardziej śmiałych tez.
Krótko po publikacji porównania najnowszego Maka mini w najsłabszej wersji z modelem ubiegłorocznym w najmocniejszej konfiguracji (co okazało się nie być tak głupim pomysłem, jakim się wydaje) otrzymałem mail kończący się słowami: [INDENT]Jeśli chciałbyś zrobić podobne porównanie, ale do modelu i7 - służę komputerem testowym.[/INDENT]
Oglądając prezentację nowego mini, przeszło mi przez myśl, żeby sprzedać swój, kilkumiesięczny egzemplarz, dopłacić tyle, ile potrzeba i zamówić nowy. Jeśli nadal biorę to pod uwagę, to publikacją poniższego tekstu, niejako strzelam sobie w stopę – po jego przeczytaniu, nikt o zdrowych zmysłach nie kupi mojego mini.
Niemal rok temu podjąłem decyzję o posiadaniu tylko jednego komputera – z jednej strony wiązało się to z pewnymi wyrzeczeniami i zmianą przyzwyczajeń, ale z drugiej; zapewniło komfort „niemartwienia się” o to, gdzie znajdują się szukane dane (zawsze były „na tym drugim komputerze”), bez konieczności myślenia o synchronizacji i wspierania się rozwiązaniami firm trzecich. Zdążyłem się więc już odzwyczaić od posiadania laptopa. Gdy więc – dzięki splotowi wydarzeń, w który i tak byście nie uwierzyli – pojawił się u mnie 13-calowy MacBook Pro z ekranem Retina, było to dla mnie podwójnie przyjemne doświadczenie. Ale wróćmy do początku.
Poniższy tekst jak i moja decyzja nie mają nic wspólnego z przejęciem Sparrow przez Google - zacząłem go pisać na kilka dni przed tą informacją. Jestem także daleki od radykalnych propozycji - takich jak ta - czy narzekań na taki stan rzeczy.